wtorek, 15 grudnia 2015

O dwóch takich, które miały sprawiać mi radość, czyli eyelinery w żelu AVON SuperShock

Cześć Słoneczka!
Kochane, piszę do Was szybką, fajną wiadomość- udało mi się znowu znaleźć pracę! Dziękuję wszystkim tym osobom, które trzymały za mnie kciuki i wierzyły, że się uda ;)

Przechodząc do tematu dzisiejszego posta, chciałabym pokazać wam dwa eyelinery o pięknych kolorach, ale.. No właśnie :) Czy ale, które wystąpiło w poprzednim zdaniu zaważy na mojej opinii o nich? Czytajcie dalej!




Eyelinery AVON SuperShock znalazły się w przedświątecznym katalogu Avonu (bodajże numer 14), za cenę ok. 16 złotych sztuka. Pomyślałam: No nie najgorsza ta cena, zwłaszcza że mój ukochany liner z Maybelline już powoli podsycha i zbliża się do końca słoiczka. Przyznam się- nie umiem i naprawdę nie lubię malować się eyelinerami w pędzelkach- są one po prostu dla mnie niewygodne.


Zdecydowałam się wraz z koleżanką, która chciała, by ją umalować na zakup dwóch z proponowanych trzech odcieni. Na zdjęciach i w pudełku robiły naprawdę super wrażenie ;) No i w końcu przyszły, opakowane w kartonowe pudełeczka, w których znajdują pojemniczki o pojemności 12ml. Linery ważne są przez rok od otwarcia opakowania.


Teraz może co nieco o kolorach :)
Wybrałam odcień Blackended Metal i Shimmering Sapphire. Pierwszy z nich miał być intensywnie czarny, drugi zaś pięknie połyskującym niebieskim. O ile Sapphire faktycznie już od początku wyglądał pięknie, tak o Blackened Metal wydał mi się jakiś taki... dziwny. Odkręcilam wieczko słoiczka i co?
Moim oczom ukazał się kolor ciemnego grafitu z mnóstwem świecących drobinek- a niech to!
Tak, zdecydowanie wolę kreskę na oku matową i intensywnie czarną :)



Kolejny minus- konsystencja. Żelowe eyelinery przyzwyczaiły mnie do tego, że są.. no właśnie, żelowe. Te ze zdjęć? Tragedia! Są strasznie suche i zbijają się w grudki. Przy rozcieraniu ich dopiero okazuje się, że są strasznie tłuste. Po nałożeniu na powiekę niestety- rolują się i powstają grudki. Poza tym niestety trzeba minimum 3-4 warstw, by faktycznie na powiece uwidocznił się kolor.



Efekt? Widać jak na dłoni. Cienkie kreseczki to jedna warstwa, te grubsze to właśnie 3-4 warstwy. Niestety, na oku sprawa wygląda identycznie. Precyzyjnej i wyraźnej kreski nie da się po prostu nimi zrobić. Jedyne, co dzięki nim powstaje to makijaż w stylu Amy Winehouse- mocna, gruba krecha, ale wykonanie jej to prawdziwie misterna robota. Jedyny chyba tak naprawdę dobrze działający sposób na te linery to bardzo cienki pędzelek, na który nabiera się dość dużo tego... czegoś i misternie, po milimetrze się tą wielką, nabraną grudę rozsmarowuje. Uff.



Efekt, który widzicie, osiągnęłam po około 20 (!) minutach, gdzie normalnie kreskę na obu oczach robię w max 2 minuty. Jak dla mnie to jest porażka, ale jak już zapewne wiecie, nigdy nie byłam wielką wielbicielką kosmetyków z tej firmy. Po przygodzie z eyelinerami raczej nic się w tym temacie nie zmieni, chyba że na gorsze. Chociaż przyznaję- dla tego pięknego niebieskiego koloru na sylwestra chyba jednak zdecyduję się poświęcić dłuższą chwilę.


Jak się Wam podoba efekt? Znacie w ogóle eyelinery z Avonu? A może polecicie mi jakieś konkretne eyelinery w żelu? Chętnie poznam coś nowego :)

A tymczasem trzymajcie się, już za parę dni zaklikam do Was znowu! :)